30 maj 2020

1. Cebula, huragany i otyłe koty, czyli witajcie w Chrumkowie


- No, dzieciaczki, bawcie się dobrze! - zaszczebiotała wesolutko pani Bernadetta Żółkiewskon, poprawiając kołnierzyk koszuli swojego syna.
- Mamooo!- rzucił poddenerwowany Grywadzyn. Przecież ktoś mógł go zobaczyć i co wtedy? Tyle lat ciułania na łatkę szkolnego zawadiaki tylko po to, by stracić ją na rzecz bycia maminsynkiem?
- Benia, zostaw ich, czas nas goni – powiedział ojciec, przeczesując palcami gęste, brunatne wąsy. - Tylko tym razem nie wysadźcie stajni i nie zbudźcie jakiegoś pradawnego demona. Nie stać mnie na kolejne odszkodowania.
- To było dawno i nieprawda! - wrzasnęła oburzona Karmelina.
Wystarczy, że raz przebudzi się niechcący Nosferatu i od razu rodzice wypominają ci to dzień w dzień. Co za nonsens. Kto by się spodziewał, że w katakumbach starej katedry krzyżackiej może spoczywać takie cholerstwo? Poza tym, gdyby nie ich wielkie odkrycie, do teraz społeczność czarodziejska nie wiedziałaby, że Ulrich Von Jungingen był wampirem! Powinni dostać za to przynajmniej order Boruty III stopnia, a nie zawieszenie w prawach ucznia na miesiąc i czyszczenie smoczych stajni do końca roku szkolnego. System szkolnictwa zdecydowanie potrzebuje naprawy moralnej... pomyślała zniesmaczona dziewczyna.
- W zeszłym półroczu! Jakiś miesiąc po tym, jak zgubiliście smoka na Krupówkach... - ojciec rzucił jej groźne spojrzenie spod krzaczastych brwi. Gdyby tylko te dwa diabły mogły być charłakami, jak reszta ich rodzeństwa... ile sesji terapeutycznych by mu to oszczędziło...
Rodzice weszli razem do wielkiego kominka, a ojciec nabrał w dłoń pełną garść proszku fiuu.
- Słuchajcie mnie teraz, matoły. Jedziemy z mamą do Ciechocinka do sanatorium, jeśli ten cudowny miesiąc relaksu przerwie nam choć jeden wyjec, to pakujecie manatki i się wynosicie, zrozumiano?
Grywadzyn i Karmelina spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Teraz będą musieli bardziej uważać... żeby nie zostać złapanymi, no przecież chyba nikt normalny nie pomyślałby, że zamierzają grzecznie siedzieć i się uczyć. Od zarania dziejów uczniowie Chrumkowa robią wszystko, łącznie z nielegalnym rozprowadzaniem ogrzego samogonu, poza nauką. Z resztą, w kwestii edukacji szkoła też nie mogła się poszczycić wielkimi możliwościami.
- No jasne, tato, będziemy grzeczni – zapewnił z uśmiechem Grywadzyn.
- Jakoś w to nie wierzę – rzucił ze zrezygnowaniem w głosie ojciec, ale już chwilę potem wraz z mamą zniknęli w zielonych płomieniach kominka.
Grywadzyn westchnął ciężko i zarzucił swoją starą, zdezelowaną kostkę na plecy. Teraz już nie tworzyli takich dobrych worków bez dna, to była stara, peerelowska robota. Wujek Eustachy musiał nazrywać dobre parę metrów kostki brukowej w Jarocinie, żeby ją wywalczyć.
- Tylko ja odnoszę wrażenie, że rodzice cieszą się, gdy się nas pozbywają? - zapytał siostry, próbując nie skupiać się na unoszących się wokoło pysznych zapachach napitków wyskokowych.
- Wiesz, że chyba masz rację – odparła biorąc na ręce ich wielkiego, spasłego kocura, Azazela, który nie miał nawet tyle wstydu, by grzecznie za nimi dreptać (choć w przypadku jego gabarytów raczej- potoczyć się za nimi), lecz kazał się nieść aż do wrót akademii. - Chyba przytył – jęknęła dziewczyna.
- Trzeba było więcej go karmić – odparł Grywadzyn, wciąż z niechęcią wspominając dzień, kiedy Karmelina nakarmiła Azazela jego porcją pasztecików dyniowych. Choć, nawet gdyby tego nie zrobiła, kocur pewnie obsłużył by się sam. Przebrzydłe bydle. Ale za to jakie urocze i mięciutkie.
Mieli właśnie opuszczać Winnicę Mojżesza – małą knajpę i stację fiuu stojącą u granic świniarszczyzmy – gdy zza pleców usłyszeli dobrze znany sobie głos.
- Hej, Karmelina, Grywadzyn, tutaj!
Ten aryjski akcent rozpoznam wszędzie, pomyślał Grywadzyn, ponownie uświadamiając sobie, że czegokolwiek jego najlepszy przyjaciel Wilhelm Bieler by nie powiedział i tak będzie to brzmieć jak rozkaz egzekucji. Genów nie oszuka.
Bieler siedział za jednym ze stołów z butelką do połowy upitego miodowego piwa przed sobą. Jak zawsze prezentował się nienagannie. Jego koszula była idealnie wyprasowana i elegancko włożona w spodnie, a przedziałek na włosach równy jak od linijki. Jego twarz, choć przystojna, wydawała się chłodna.
Jego doberman- Reni, siedziała dumnie u jego stóp, raz na jakiś czas sącząc wodę ze stojącej obok miski. Azazel zasyczał z niesmakiem na widok swojej psiej znajomej. Mimo pokojowego nastawienia Reni, zwierzaki nie przepadały za sobą. Chociaż to mogła być wina ogromnej antypatii Azazela do wszystkich i wszystkiego.
- Willy, mój ukochany aryjczyku, w końcu znowu razem, co? - zawołał Grywadzyn, wesoło siadając naprzeciwko blondyna.
- Po pierwsze, nie mów do mnie Willy, to niepoważne – odparł Wilhelm. - a po drugie... no, stary, dobrze cię w końcu widzieć. Zawsze ledwo przechodzi mi to przez gardło, ale nudziło mi się bez ciebie – zwrócił swój wzrok w stronę Karmeliny. - Ach, no i Karmelka, piękna jak zawsze, o ile nie piękniejsza!
- Ach, Wilhelm, szarmancki z ciebie kłamca – rzuciła Karmelina z uśmiechem, dając koledze kuksańca w bok i przysiadając się obok.
- Nie pijecie nic? - zapytał Wilhelm, pociągając łyk kremowego piwa.
- Tutaj? Czy ja wyglądam na milionera? - zironizował Grywadzyn.
Winnica Mojżesza była najbliższą i w sumie jedyną w okolicach Chrumkowa knajpą. Dlatego też jej właściciel, Mojżesz Goldberger nie oszczędzał klientów, dyktując ceny trunków. Jakoś nieszczególnie przejmował się tym, jak bardzo podsycał tym wszystkie antysemickie stereotypy. Jednak nawet pomimo konkurencji w rozprowadzanym po ciuchu po korytarzach Chrumkowa samogonie, biznes szedł świetnie. Może dlatego, że uczniowskiej produkcji alkohol smakował trochę jak zmywacz do paznokci połączony z sokiem z mandragory.
- Dajcie spokój, ja stawiam – odparł Wilhelm, wyciągając z kieszeni parę galeonów, po czym podniósł rękę i zawołał – Hej, Rachela, jeszcze dwa piwa miodowe poproszę.
Chwilę później, tuż przy nich znalazła się przepiękna, smukła blondynka z dwoma butelkami piwa kremowego. Ani Grywadzyn, ani Wilhelm nie byli w stanie oderwać od niej wzroku.
Żałosne...pomyślała Karmelina, wpatrując się w to, jak chłopcy robili do Racheli maślane oczka. Każdy wokół wiedział, że dziewczyna jest pół wilą. Właściwie, dlatego ojciec uczył ją w domu. Jej... pochodzenie było zbyt destrukcyjnie działające na męską część populacji Chrumkowa. Karmelina wiedziała, że to jej aura przyciąga tak mężczyzn, choć jako kobieta, dostrzegała wszystkie jej małe niedoskonałości – zaczerwienioną, pokrytą trądzikiem cerę czy wyłupiaste oczy.
Czar prysł jednak, jak tylko Rachela znów zniknęła w tłumie klientów z pustą już tacą. Rozmowa wróciła na dalsze tory.
- Co ty tu w ogóle robisz, Willy? - zapytała zaciekawiona Karmelina. Grywadzyn zapewne chciał zadać to samo pytanie, ale by to zrobić, musiałby się oderwać od kremowego piwa, a na razie nie miał na to ochoty.
Wilhelm zazwyczaj przybywał na rozpoczęcie roku razem ze swoim ojcem (wysoko postawionym szefem aurorów na granicy polsko-niemieckiej) . Odkąd go znali przyjeżdżał zawsze idealnie na czas, prosto do zamku, dlatego widok go tutaj, w przydrożnym barze tych nieszczęśników, którzy z różnych powodów przybywali tu wcześniej siecią fiuu, by potem wędrować na piechotę aż do bram Akademii było nieco... nietypowe.
- A pałętam się tak po zamku od rana i tak sobie pomyślałem, że wpadnę tu, może spotkam kogoś znajomego, no i proszę, nawinęliście się.
- Siedzisz na Świniarszczyźnie od rana? To do ciebie niepodobne. Twój ojciec też tu jest?
- Nie... nie ma go... - odparł, ale w jego głosie brzmiała dziwna rozterka. - Słuchajcie, powiem wam coś, ale jeśli mnie wydacie, to...
- … To zrobisz z nas mydło, albo jakiś fikuśny abażur? - dokończył za niego Grywadzyn z szelmowskim uśmiechem. - No daj spokój, ile my się znamy? Nikomu nie powiemy, nie martw się.
Bieler rozchmurzył się. Grywadzyn i Karmelina mieli wiele wad, ale tendencje do wydawania tajemnic do nich nie należały.
- Siedzę tu tak naprawdę od wczorajszej nocy.
- Co? Czemu niby? Poza tym, Akademię otwierają dopiero dzisiaj rano przecież.
- No, tak, siedzę tu od wczoraj – Chłopak nachylił się i zaczął mówić ściszonym głosem – Wczoraj wieczorem ojciec wrócił późno do domu i był cały roztrzęsiony. Wyglądał na przestraszonego, a wiecie, że to u niego niecodzienne. Pytałem się go, co się stało, ale nie chciał nic powiedzieć. Powiedział, że mam pakować manatki, bo jedziemy do Chrumkowa. Całą drogę wypytywałem go, skąd ten pośpiech i co się w ogóle dzieje, ale mruczał coś tylko, że natychmiast musi wyjechać w jakieś ważne delegacje i lepiej będzie dla mnie, jeśli wcześniej w tym roku zjawię się w szkole.
Grywadzyn i Karmelina słuchali go w milczeniu. Ze strony Bielerów jakiekolwiek nagłe odstępstwa od rutyny czy wyżej ustalonych planów były wręcz abominacją w ich idealnie zaplanowanym życiu.
- Myślisz, że... że coś poważnego się stało? - spytała zaaferowana Karmelina.
- Nie, no skądże. Wzywają szefa aurorów na jakąś nagłą misję, co też mogło się wydarzyć? - zironizował Grywadzyn.
- Wiecie, mam nadzieję... że to tylko jakiś losowy wypadek. Jakaś bitka wśród plemion górskich trolli, czy coś...
- Naprawdę totalnie nic ci nie powiedział? Co za bezczelność! - nadąsał się Grywadzyn.
- No, pewnie, z czego ty teraz będziesz snuł teorie spiskowe? - odparowała jego siostra.
- Ta... to niepokojące, ale no... myślę, że gdybyśmy musieli wiedzieć, to tata by coś powiedział... - odparł Bieler, ale ciężko było nie uchwycić wątpliwości w jego głosie. - Lepiej chodźmy już do szkoły, rozpakujecie rzeczy przed akademią noworoczną.


Jeszcze przed osiemnastą cały teren Chrumkowa wrócił do życia po dwumiesięcznej przerwie, ku nieszczęściu okolicznych, mugolskich farmerów, którzy już powoli dość mieli tych wszystkich hałasów, które dobiegały ich zza ciemnych lasów Świniarszczyzny.
Po dziedzińcach starego, barokowego zamku przechadzała się teraz kolorowa tłuszcza, tak zwani „uczniowie”, choć nauka była dla większości z nich pojęciem niemalże abstrakcyjnym. Jakieś pierwszoroczniaki uciekały na drzewa przed rozwścieczonym dzikiem, którego wyciągnęły zza krzaków przy lesie, starsi uczniowie odwiedzali swoje smoki w stajniach... Karmelina przyuważyła nawet, że Antek Słowacki w końcu zainwestował w porządną, ognioodporną zbroję... jakoś przez ostatnie pięć lat wciąż nie znalazł wspólnego języka ze swoim wyrełem krótkopyskim. Nadworny duch- Hrabia Manteufel prowadził swój upiorny powóz pełen złota przez uklepane dróżki przed szkołą, a syreny wabiły co mniej ostrożnych uczniów nad brzegi jeziora. Żółkiewskonówna słyszała, że w innych szkołach magii ceniło się bezpieczeństwo uczniów ponad wszystko... cóż, tutaj raczej stawiano na naukę przetrwania. Do końca półrocza liczba osób z poparzeniami trzeciego stopnia, ugryzieniami dzików na całym ciele, czy też nieszczęśników zaginionych gdzieś nad jeziorem osiągnie pewnie wynik trzycyfrowy. Chyba nie musiała wspominać, że gdyby nie ona, jej durny brat bliźniak umierałby jakieś siedem razy na semestr? Czasem czuła się jak anioł stróż...
Na głównym pawilonie rozstawione w kształt litery U stały już grube, dębowe stoły, a uczniowie zasiadali na ławkach. Na samym środku ustawiona była scena, na jakiej występować będzie komitet uczniowski i nauczycielski, co jak co roku okaże się dla wszystkich półtoragodzinną torturą. Najgorsze było to, że menu uczty noworocznej nie pozwalało zignorować nudnych popisów scenicznych i skupić się na jedzeniu, bo by oddać honor polskim tradycjom, głównymi składnikami większości dzisiejszych dań były cebula i kapusta. O ile Karmelina i Grywadzyn umieli jeszcze jakoś to przeżyć i przeszukując meandry tychże wykwintnych dań znaleźć coś na ząb, o tyle biedny Wilhelm nie umiał nigdy się pogodzić z brakiem ziemniaczanych potraw na stole, o czym nieustannie każdego roku trąbił potem Grywadzynowi całą noc, stękając ze swojej górnej pryczy, jak to bardzo jest głodny. Dlatego Grywadzyn od lat zabierał ze sobą do szkoły w torbie kiszkę ziemniaczaną, by w razie potrzeby nakarmić, lub udusić nią Wilhelma w nocy.
- O, Boruto... zaczyna się... - rzucił zrezygnowany Grywadzyn, gdy na scenie pojawiła się dyrektor szkoły.
Profesor Jadwiga Flamel była piękną, lecz nieco zbzikowaną kobietą. Lata pracy z chrumkowską młodzieżą doprowadziły ją do czegoś w rodzaju choroby dwubiegunowej. Można było ją spotkać tylko w dwóch nastrojach – histerycznym lub depresyjnym. Jak nikt inny potrzebowała porządnego urlopu, tyle że nie było nikogo na tyle głupiego, kto chciałby ją zastąpić na jej zaszczytnym stanowisku. Nawet jej mąż- Nicholas, nie kwapił się do tego. Tłumaczył się tym, że by dalej móc prowadzić swe badania, musi zachować jasność umysłu.
- Witam... uczniowie – powiedziała z uśmiechem, jednak słowo uczniowie wymawiała z taką niechęcią, jakby chciała powiedzieć mali oprawcy. - Na inauguracji nowego, cudownego roku w naszej chrumkowskiej akademii. Zapewne tak jak i wy, mam nadzieję, że rok ten minie spokojnie i obrodzi w wiele sukcesów...
bla, bla, bla... Pomyślał Grywadzyn, wpychając sobie do buzi wielką łyżkę paprykarza szczecińskiego o smaku cebuli i z uwagą przyglądającemu się, jak Antek Słowacki parę metrów dalej wplata niczego nieświadomej Maryli Mickiewicz krążki cebulowe we włosy. Był to wyjątkowo nużący pokaz idiotyzmu Antka, ale Grywadzyn był ciekaw, czy Maryla rozleje mu na głowę dzbanek kwasu chlebowego, czy może zacznie go dusić wsadzając mu głowę w garnek kiszonej kapusty, gdy już zorientuje się, jak nikczemnego procederu dopuszcza się jej znienawidzony koleżka.
- Ej, Grywi... - zaczepiła go Karmelina, akurat w momencie, gdy Maryla przyładowała Słowackiemu gołąbkiem w sosie cebulowym w twarz. Tego ruchu się po niej nie spodziewał, nowa technika.
- Co? - zapytał od niechcenia. Chór szkolny właśnie zaczął śpiewać Inwokację.
- Nie ma Twardowskiego, patrz – odparła, wskazując palcem na puste miejsce przy stole nauczycielskim.
Grywadzyn dopiero teraz to zauważył. W przeciwieństwie do żeńskiej części szkoły, nie skupiał całej uwagi na obserwowaniu każdego ruchu diabolicznie przystojnego profesora Twardowskiego na każdej z uczt. Jednak rzeczywiście, jego czarne, mroczne ślepia nie były obecne. Inni uczniowie wyraźnie też to zauważyli, bo zaczynali ochoczo szeptać między sobą, przyglądając się pustemu miejscu przy stole.
To prawda, Jan Twardowski był ekstrawaganckim ekscentrykiem, ale jego nieobecność na uczcie była wysoce niepokojąca. Przecież profesor astronomii od dziesiątek, jeśli nie setek lat nie ruszał się poza teren Akademii. Chrumków był jedynym bezpiecznym dla niego miejscem, gdzie ni mógł dopaść go diabeł, z którym zawiązał umowę wieki temu. Tak ciemne, demoniczne moce nie miały wstępu na ten teren.
- Nie podoba mi się to – rzuciła Karmelina na tyle głośno, by i Grywadzyn i Wilhelm ją usłyszeli.
- Może w końcu czort go dopadł – rzucił Grywadzyn, wiedząc, że tą perspektywą zdenerwuję wzdychającą do profesora Twardowskiego od samego początku edukacji Karmelinę.
- Nawet tak nie mó... - zaczęła, ale nie dane było jej dokończyć.
Nagły trzask zagłuszył wszystko wokół. Grywadzyn aż podskoczył na swoim miejscu. Przez chwilę myślał, że może to pani dyrektor postanowiła dodać trochę pikanterii do corocznego, nudnego przedstawienia, jednak już chwilę potem okazało się, że nie.
Na środku sceny pojawił się wysoki, wąski lej powietrzny, który zdmuchnął z jej powierzchni niemal wszystkich chórzystów, którzy z głuchym łoskotem poupadali na zastawione daniami stoły. Wiatr wzmógł się strasznie, spinki Karmeliny powypadały z jej włosów sprawiając, że dziewczyna praktycznie nic nie widziała, tonąc w burzy blond włosów.
Wokoło podniosły się wrzaski. Przerażeni uczniowie zamarli na miejscach, tylko niektórzy starszacy pomagali poobijanym chórzystom schować się za stołami. Parę metrów dalej Antek uratował Marylę od uderzenia lecącą w ich stronę ze sceny mównicą.
Grywadzyn poczuł mocny uścisk na przedramieniu, a już chwilę potem, wiatr ustał. To Wilhelm zaciągnął go pod okrągłą tarczę, jaką chwilę wcześniej wyczarował. Do jego boku przyciskała się przerażona Karmelina, gdy kolejne talerze obijały się o tarczę, rzucane w ich stronę przez wichurę.
Wtedy ujrzeli wielki błysk wycelowany z różdżki profesor Flamel prosto w oko cyklonu. Głośne trzaśnięcie wstrząsnęło zamkiem, a już po chwili, trąba powietrzna znikła, zostawiając po sobie jedynie ogromne pobojowisko.
Gdy pył, talerze, sztućce i porwani przez wiatr pierwszoroczniacy opadli z powrotem na ziemię, wszyscy odwrócili zszokowane spojrzenia w stronę sceny.
Na jej środku, ciężko dysząc i sapiąc, w poszarpanej koszuli siedział nie kto inny, jak profesor Twardowski.
Grywadzyn przetarł oczy w niedowierzaniu.
- Co tu się, na Borutę, dzieje? - zapytał skołowany Bieler, którego zaklęcie tarczy wyraźnie kosztowało wiele energii. Cały był spocony, a Karmelina podtrzymywała go pod ramię, by nie padł na ziemię.
- Nie mam zielonego pojęcia – odparł Grywadzyn, nie mając już ani sił, ani ochoty na jakikolwiek groteskowy komentarz.
Zanim ich mózgi zdążyły porządnie przeprocesować to, co widziały głośny, wspierany sonorusem głos dyrekor Jadwigi Flamel rozniósł się po całym pałacu.
- Wszyscy uczniowie mają zostać natychmiast odprowadzeni przez domowoje do swoich pokoi. NATYCHMIAST I BEZ DYSKUSJI! - wrzasnęła głosem tak niepodobnie do niej stanowczym, że nikt nie zamierzał z nią dyskutować.
Zza ścian zamku zaczęły wychylać przyjazne duszki opiekuńcze, domowoje, starając się opanować powoli gasnącą już panikę. Grywadzyn wraz z Wilhelmem ruszyli za jednym z nich, choć Grywadzynowi serce krajało się na myśl, że miał w takim momencie oddalić się od siostry. Mimo jednak tak nagłego odizolowania ich do pokoi, Grywadzyn wiedział jedno. Ani on, ani Wilhelm dziś nie zasną.

***

Yaay!
Po długich latach autorskiej niemocy, w końcu udało mi się wskrzesić to opko. Czuję się jak jakiś nekromanta setnego levelu xd 
Cóż, mam nadzieję, że nowa fabuła i parę zmian jakie wprowadziłam was nie zrażą, a może nawet wam się spodobają, w każdym razie zachowałam nasze złote trio- Karmelkę, Grywiego i Wilhelma i starałam się nie zmieniać ich charakterów, bo wcześniej ich odbiór był raczej pozytywny. Well, nie mogę wam powiedzieć, kiedy next, bo sama nie wiem kiedy moja kapryśna wena znów zagna mnie do pisania, także no :P

Obserwatorzy